
kiedy pracowałam za granicą kilka
dobrych lat temu jadłam je. To była moja pierwsza praca i pierwszy pobyt za
granicą, pracowałam jako opiekunka do dzieci, sama byłam jeszcze trochę
dzieckiem, rodzice owych dzieci traktowali mnie jak swoją córkę, a nie
samodzielną osobę. Miało to swój urok, mogę powiedzieć dopiero z perspektywy
czasu. Cały ten wyjazd był wielkim szokiem kulturowym, a zarazem ekscytującym i
niezapomnianym przeżyciem.
Jedną z rzeczy, które mnie
szokowały był sposób odżywiania „mojej rodziny”, jak to się mówi w świecie au
pair’ek. Dzieci jadły codziennie na śniadanie słodkie płatki na mleko, na
drugie śniadanie chleb tostowy z dżemem i masłem orzechowym, a przed lunchem
chipsy i słodki soczek. Tyle cukru każdego dnia… szok. Ja do wyboru miałam to
samo, aż dziwne, że nie zaczęłam świecić od tej chemii. Na obiady była zupa
pomidorowa, albo ryż. I to jest właśnie to. Te wspomnienie ryżu, gdyż nie był
to zwyczajny ryż, choć z pozoru mógł się wydawać. Mama „moich dzieci” gotowała
raz na tydzień wielki gar ryżu z warzywami przyprawiony ostrymi papryczkami. Do
tego serwowała smażone czerwone banany i czasami surówkę z kapusty. Surówka
surówką, ale chrupiące na zewnątrz, bajecznie miękkie i słodkie w środku banany
w połączeniu z pikanterią ryżu dawały niesamowity efekt smakowy. Zaskakujący na
pierwszy rzut oka, ale jakże wspaniały, jeśli już człowiek da się
przekonać.
Zabierając się do przygotowania
tego dania w swojej kuchni wczoraj nie miałam wyobrażenia nawet jak „mama moich
dzieci” robiła ten sos do ryżu, więc puściłam wodze swojej wyobraźni. Nastawiłam
garnek z wodą na ryż. Na patelnię wlałam olej, wsypałam po około ½ płaskiej
łyżeczki papryki słodkiej i wędzonej dałam po dwie szczypty pieprzu Cayenne i
soli, na rozgrzany olej z przyprawami wrzuciłam po garści mrożonej marchewki,
groszku, fasolki szparagowej i kawałek pora, podsmażyłam na wolnym ogniu i
dodałam czubatą łyżkę keczupu z Włocławka (miał być koncentrat pomidorowy, ale
się skończył). Kiedy ryż się ugotował wrzuciłam go na patelnię i połączyłam z
sosem. Na drugiej patelni rozgrzałam olej i położyłam plasterki czerwonego
banana, podsmażyłam z dwóch stron. Danie przełożyłam na talerz i na kwadrans
cofnęłam się w czasie o dziesięć lat i w przestrzeni o kilka tysięcy
kilometrów. Nie wiem jak to się stało, może to moja wyobraźnia, ale to naprawdę
smakowało tak jak w kuchni mojej Au pair’owej rodziny.
Sorry za jakość zdjęcia... mój aparat już nie wyrabia.
Komentarze
Prześlij komentarz