Zachmurzona sobota. Wiatr tak silny.. przebija się przez ściany i okna, stuka, dudni serce wyziębia. Chandra przytula jak szorstki szlafrok, gryzie, drapie, poniewiera. Jest zimno, bardzo zimno. Są obowiązki, są rzeczy do wykonania. Nie ma chęci, bo gryzie i drapie. Nie ma sił. Myśli kieruje w otchłanie ostateczności. Zdrewniałe nogi prowadzą do kuchni. Ostatnie instynkty samozachowawcze. Obieram ziemniaki,
kroję na pół, myję.. nalewam wody do garnka. Zapalam ogień na kuchence i gotuję je w osolonej wodzie. Wydobywam z wiecznej zmarzliny brokuł, marchewkę w kosteczkę pokrojoną skomponowaną z groszkiem i kukurydzę. Na drugim palniku kolejny garnek z gorącą wodą przyjmuje pomarańczowo-zieloną mieszankę. Na piętrze garnka zasiada różowy durszlak i wypełnia się skałą brokułową i kulką kukurydzianą. Para rozpuszcza lody, warzywa nabierają żywej barwy, odkleją się od siebie. Ziemniaki podskakują we wrzątku, rozpryskując wodę na kuchenkę. Czerwona cebula i 3 ząbki czosnku, obrane i pokrojone lądują na rozgrzanej patelni, zmieniają strukturę na szklistą wydobywając z siebie aromat, który roznosi się po całej kuchni, mało tego po całym mieszkaniu. Współlokator
wydobywa się ze swojego pokoju i zagląda ciekawsko do kuchni. Przyjemnie skwierczy i szumi. Kroję dwa duże pomidory w plasterki i dokładam je do patelni. Trochę soli, trochę pieprzu.. pachnie jeszcze lepiej. Wszystko mięknie, przenika, paruje i nęci zapachem. Przekładam zawartość patelni na talerz. Wrzucam do niej zbrylony szpinak, polewam wodą i na wolnym ogniu pozwalam mu się ocieplić, rozłożyć wygodnie liście na patelni. Ziemniaki już zmiękły, odlewam od nich wodę. Parują w suchym garnku. Na szybie w oknie pojawia się para, zasłania pochmurny krajobraz. Ogołocone drzewa sponiewierane wiatrem. Brązowy trawnik. Szare
niebo. Tego już nie ma. Teraz warzywa z piramidy garnka i durszlaka proszą się o uwagę. Odlewam wodę i wszystkie pozostawiam w różowej fanaberii. Obieram i kroję jeszcze jeden ząbek czosnku. Prosto z deski leci na patelnię by dopełnić smakiem szpinak, a w ślad za nim pół gałki muszkatołowej w drobnym pyle, trochę soli i pieprzu. Woda z patelni dawno wyparowała wszystko okraszam dużą ilością śmietanki. Jeszcze chwila jeszcze moment i sos gotowy. Gasząc ogień pod patelnią, włączam piekarnik. Wyciągam blaszkę, smaruję jej dno olejem rzepakowym, który za mistrza do pieczenia się uważa. I poważany jest. Jeszcze ciepłe ziemniaki kroję na mniejsze kawałki i posypuję gotowcem przyprawowym „do ziemniaków” – one będą zacną bazą, spodem, fundamentem zapiekanki. Kolejna warstwa fantazyjna: marchewkowo – groszkowo - kukurydziana. Brokułowe różyczki dzielę na mniejsze i układam jak sadzonki na gruncie. Żeby przykryć je czerwoną impresją pomidorowo - cebulową. Zwieńczenie dzieła to sos śmietanowo
-szpinakowy, posypany żółtym serem startym na drobnej tarce. Ach.. mam jeszcze bazylię i pietruszkę.. zielone, aromatyczne witaminy są mile widziane. Są na topie. Blaszka wypełniona po brzeg leci do piekarnika. 30 minut oczekiwania. Już po piętnastu czuć jak smaki się mieszają i zmieniają pod wpływem ciepła. Muszę zajrzeć, otwieram piekarnik, bucha na mnie gorąco. Jest ciepło, jest coraz cieplej i pachnie nieziemsko. Polewam śmietanką, żeby nie wyschła i czekam
jeszcze kwadrans..
Komentarze
Prześlij komentarz