Dokładnie tydzień temu byłam w połowie podróży z Czarnogóry do Polski. Przeglądam dziś zdjęcia w poszukiwaniu dokumentacji jedzenia do tego posta i mam wrażenie, że od zeszłej niedzieli minęły wieki, a wręcz miliony lat i to .świetlnych. Nie wiem jak to się dzieje, że to miasto w którym żyję tak pędzi a ja razem z nim. Te kilka dni urlopu na Bałkanach tak cudownie mnie spowolniło, czułam się tam jak ta ulotna mgiełka upału unosząca się na wysokości gór.. Gdzie się to podziało?
Wybór padł na Czarnogórę dość spontanicznie - tanie bilety w pasującym dla nas wszystkich czasie. Wybór Boki Kotorskiej na miejsce docelowe wycieczki wydawał się też dość oczywisty, a po obejrzeniu odcinka "Kulinarnych podróży" Roberta Makłowicza w Boce nie było już żadnych wątpliwości, gdzie spędzimy nasz wiosenny urlop. Kto jak kto, ale jak Robert zarekomenduje to nie ma...
Link do odcinka: http://maklowiczwpodrozy.tvp.pl/21709590/czarnogora-boka-kotorska
Zatrzymałyśmy się w Kotorze jak miło nieprzeludnionym jeszcze, jak soczyście, wiosennie zielonym i kwitnącym.
Włóczyłyśmy się z przyjaciółkami między uliczkami starego miasta, zaglądałyśmy do kawiarenek i restauracji, dużo sie gubiłyśy i błądziłyśmy, ale z jaką przyjemnością! Czasami przez przypadek kukałyśmy w okna mieszkań zwykłych mieszkańców Kotoru, którzy żyją w tych historycznych kamienicach ot tak po prostu, jak ja w tym wieżowcu z płyty... tak, tak szalenie im zazdroszczę. Pięknie skomentowała te uczucie jedna z przyjaciółek mówiąc: "Czemu jedni rodzą się w Czarnogórze a inni w Obornikach?" no i jak tu odpowiedzieć inaczej niż wybuchem śmiechu.
Błękitna, przejrzysta woda, góry, przyroda i pięknie wkomponowana w nią architektura miasta - tak w jednym zdaniu opisałabym zatokę Kotorską. Co do klimatu, ludzi i jedzenia - tu już nie da się w skrócie, o tym można by pisać i pisać i przecież nie jedną książkę napisano. Dlatego też w skrócie opiszę co fajnego veggie udało mi się zjeść.
W zasadzie nie było wcale tak trudno jak się spodziewałam, bo jednak Kotor to miasto turystyczne, więc otwarte na potrzeby różnych gości. Wcześniej, gdy bywałam na Bałkanach, były to jednak wyjazdy bardziej na dziko, w miejsca mniej popularne, ale także dawało się radę.
Pierwszy obiad w restauracji był całkowitym sukcesem - vegański - makaron w sosie warzywnym. Bardzo dobry, zdjęcie mówi samo za siebie. Do picia było regionalne piwo.
Po obiedzie musiał być deser i kawa. Marzyła mi się ichnia tradycyjna zwana turecką, bałkańską, serbską i nie wiem jak jeszcze, ale zawsze to ta sama gotowana w tygielku, mocna czarna rozkosz.
Niestety w kawiarence, która nas skusiła słodkościami nie mieli takiej kawy, tego dnia musiała mi wystarczyć włoska kawa z ekspresu, ale jaki miałam do tego słodycz!
Ciasteczko ORASNICA - obok nich leżała baklava z pistacjami, ale skusiło mnie nowe. I bardzo dobrze, bo było pyszne, orzechowe i mało słodkie. Nie wiem czy wegańskie, obstawiam, że na maśle, bo było mega delikatne w smaku. Do kawy ideał.
Na wieczór skusiłyśmy się na lokalne białe wino i szprycery z wodą gazowaną z syfonu jakich u nas już ze świecą szukać. Pół wieczoru spędziłyśmy pod palmą w porcie, a gdy zgłodniałyśmy przeniosłyśmy się do mieszkanka i tam zrobiłyśmy sobie przystawki - kanapeczki z ajvarem (czyli pastą z papryki i bakłażana - wszechobecna na bałkanach i sto procent VEGAN), oliwkami na bułce pszennej i tak kontynuowałyśmy wieczór, aż stał się piękną gwieździstą nocą wypełnioną rozmowami albo milczeniem.. już nie pamiętam, pamiętam tylko, że było pięknie.
Skoro miałyśmy w mieszkaniu kuchnię, a nasz jak to nazywają apartament mieścił się na samym starym mieście, to aż żal by było nie skorzystać z okazji by poczuć się panią tego domu. Pani domu kiedy ma wolny dzień robi leniwe śniadanie, odprawia rytuał gotowania kawy i delektuje się chwilą. Tak właśnie zrobiłyśmy, gotowałyśmy, jadłyśmy, piłyśmy nigdzie się nie spiesząc, byłyśmy tu i teraz i to było takie dobre. Docenić chwilę w której się jest, tak bardzo, że poczuwasz wzruszenie zaciągając się aromatem kawy unoszącym się z kubka trzymanego w dłoniach, to jest to.
Kolejna wizyta w restauracji po kilku godzinach zwiedzania i zdobywaniu wzgórza na którym jest położony Kotor zaowocowało wieeeeelkim zamówieniem, takie byłyśmy głodne!
Kulinarne odkrycie tego wyjazdu to papryka pieczona w całości, a później panierowana i smażona. O mamunciu!!!!! Jakie to pyszne! Jak tylko za pół roku zacznie się u nas sezon na paprykę zrobię na pewno. Do tego frytasy i pieczywko - lepinja, czyli placek drożdżowy, miękki, pulchny, ciepły i taki glutenowy, że szok, mmmmm pyszka. Dziewczyny wzięły sobie po zupie rybnej - ponoć klasa. Jadłyśmy to wszystko kilka godzin, sączyłyśmy zimne piwko, grałyśmy w karty, napawałyśmy się pięknymi widokami i obserwowałyśmy niespieszne ruchy obsługi przygotowującej się do sezonu. Chwilo trwaj.
Sałatka serbska - klasyk - ogórek, pomidor, cebula i trochę ostrej papryki. Drugi klasyk na Bałkanach to szopska - ten sam skład plus ser.
Wróciłyśmy jeszcze do tej restauracji jednego wieczoru, a tam zespół - 3 muzyków zabawiało gości śpiewając i grając tradycyjne pieśni, kelnerzy już nas zapamiętali, bo iluż tu turystów póki co mają.. I tak wymieniając uśmiechy spędziłyśmy kolejny magiczny wieczór w średniowiecznym mieście.
Najlepszą kawę jaką wypiłam - to ta na zdjęciu - w Podgoricy, w kafejce na dworcu autobusowym, wyglądającej jak spelunka, ale kawa - prawdziwa - słodka jak miłość i czarna jak noc - tak właśnie smakuje bałkańska kawa.
Muszę wspomnieć o jeszcze jednym odkryciu. Super ważna informacja dla vegan. Na Bałkanach w czasie postu ludzie wyrzekają się nie tylko mięsa, ale i nabiału (zresztą u nas też tak kiedyś było). W sklepach można znaleźć produkty oznaczone hasłem "POSNO", czyli postne - i tu prezentuję słodycze zdatne dla vegan i alergików - RAJ na ziemi :)
Na zakończenie - mały grzeszek. Od pierwszego mojego wyjazdu na Bałkany lata temu, poznałam przepyszny ichni tradycyjny fast food (tak tak oksymoron) - burek. Jest to rodzaj placka z ciasta filo z nadzieniem. Klasyk to burek z wypełnieniem mięsnym lub serowym, bywają też ze szpinakiem lub inną zieleniną, a słyszałam, że także faszerowane ziemniakami. Przez cały pobyt szukałam wegańskiego burka - bezskutecznie.
Przed samym odjazdem na lotnisko - w poleconej przez miejscowych cukierni kupiłyśmy 2 ostatnie burki z serem i zieleniną. Wsiadłyśmy w taksówkę i jeszcze ciepłe zjadłyśmy pod lotniskiem, tak na pożegnanie. Tłusto i na wypasie. Najsmaczniejszy grzeszek wyjazdu!
Komentarze
Prześlij komentarz